Recenzja “The Lighthouse”. Z mroku do światła w mrok

wtorek, 3 grudnia 2019
Share

“The Lighthouse” to celebracja sztuki kinematograficznej, audiowizualna perełka, w której kryje się historia do trawienia na lata. Najlepszy horror tego roku, który udowadnia, że można straszyć ambitnie i z klasą.

🎧 Tu znajdziesz wersje podcastowe

Spotify: https://spoti.fi/2rb6kfa / Apple: https://apple.co/2P9lNox

Listen to “Recenzja “The Lighthouse”. Z mroku do światła w mrok” on Spreaker.


📰 Wersja tekstowa

Ten dźwięk… słyszycie? To syrena. A właściwie nautofon zamontowany w latarni morskiej, który pomaga statkom nawigować w warunkach ograniczonej widoczności. Ale wiem, co myśli część z Was. To brzmi jak ryk olbrzymiej bestii uwięzionej na dnie morza. Jak zew Cthulhu albo innego przedwiecznego boga. Ostateczne potwierdzenie teorii, jakoby “The Lighthouse” Roberta Eggersa był w rzeczywistości adaptacją prozy H.P. Lovecrafta. To senne marzenie wielu fanów, które obudził zwiastun filmu kilka miesięcy temu. Obok drugiej grupy fanów, która założyła, że będzie to hardkorowa interpretacja “Latarnika” Henryka Sienkiewcza. Rozczaruję tych drugich: nie jest to ekranizacja lektury szkolnej. A czy jest to zakamuflowana adaptacja mitologii Lovecrafta? Odpowiem za chwilę.

Kusi oczywiście, żeby zacząć tę recenzję od rzeczy, które na pierwszy plan wysuwają się same: od zagadkowej opowieści i pary aktorów w samym jej centrum. To zbyt konwencjonalne, bo opowieść filmowa to nie tylko słowo, to także obraz, muzyka i dźwięk. Jak bardzo sprawność w wykorzystaniu tych środków odróżnia dzieła dobre od dzieł wybitnych przedstawiłem niedawno w swojej analizie “Lśnienia” Stanleya Kubricka. Wspominam o tym dlatego, że Robert Eggers zdał egzamin z “Lśnienia” na “szóstkę”, a jego rozumienie horroru najbliższe jest właśnie Kubrickowego. Każdy środek filmowy, który stosuje w “The Lighthouse” ma służyć historii, którą opowiada.

Film oglądamy w kwadracie, a nie – jak zazwyczaj – w prostokącie, aby wywołać w nas uczucie ciasnoty i duszności.

Obraz jest czarno-biały, co otwiera możliwości zabawy światłocieniem. To w połączeniu z wystylizowanymi kadrami inspirowanymi sztuką malarską daje wrażenie tajemnicy, niepokoju. Jakby bohaterowie i miejsce, w którym się znajdują, cały czas chcieli coś ukryć przed naszym wzrokiem.

Samo miejsce akcji, mała wyspa i latarnia morska, to popis scenografa i production designera, Craiga Lathropa, który z dużym prawdopodobieństwem może liczyć na Oscara. To dzięki niemu lądujemy w niewielkiej przestrzeni, którą jesteśmy w stanie objąć umysłem po kilkunastu minutach seansu – tak, jakbyśmy poznali już każdy jej zakamarek – a mimo to do samego końca mamy wrażenie, że jest to bezdenna otchłań.

Wreszcie doskonała, pełna grozy muzyka i udźwiękowienie z tym cholernym nautofonem na czele, który w zależności od natężenia dźwięku albo nas hipnotyzuje, albo aplikuje nam zastrzyk adrenaliny, żebyśmy przypadkiem nie poczuli się zbyt komfortowo.

Dorzucę do tego jeszcze raptownie zmieniający biegi montaż i długie ujęcia na twarze milczących bohaterów i mamy kino grozy, w którym słowa i akcja stanowią miły dodatek do przemyślanej audiowizualnej całości. Eggers, podobnie jak Kubrick, każdym filmowym szczegółem dyryguje tak, abyśmy czuli to, co bohaterowie: niepokój, frustrację, zagubienie, obłęd i dezorientację. Abyśmy wraz z nimi przestali odróżniać północ od południa, światło od ciemności i przeszłość od przyszłości. 

I do tego jest fabuła i są bohaterowie. Punktem otwierającym film jest dopłynięcie dwójki mężczyzn na malutką wysepkę. Starszy z nich, pijący i pierdzący wilk morski, pilnuje światła latarni. Młodszy, skulony jak zbity pies, ma wypełniać jego polecenia. Każda kolejna scena pogłębia ich izolację i w efekcie napręża ich relacje. Lub w drugą stronę.

O aktorstwie Roberta Pattinsona i Willema Dafoe można powiedzieć tyle, że oglądałbym ich z zapartym tchem, nawet gdyby odgrywali ten tekst jako sztukę uliczną pod tężnią w Ciechocinku. Są w swoich rolach hipnotyczni. Ludzcy, zwierzęcy. Odrażający, obłąkani i aktorsko odważni. Działają na siebie jak dwa magnesy z przeskakującymi biegunami, a to krzycząc na siebie w wymyślonych akcentach, a to tańcząc ze sobą w czułych objęciach. Pattinson jest aktorem znakomitym, a ta rola powinna stanowić ostatni tego dowód dla wszystkich niedowiarków, jeżeli nadal nie widzieli go w “The Lost City of Z”, “The Rover”, “High Life”, czy “Good Time”. Dafoe po suto nagrodzonych “The Florida Project” i “At Eternity’s Gates” kontynuuje tym filmem swoją wspaniałą passę. Chcę widzieć ich razem w kolejnym filmie. Jeśli Pattinson jest Batmanem, chcę, żeby Dafoe był jego Robinem albo Batgirl (bo Jokerem już pewnie nie będzie, choć spekulowano o tym przez lata).

Słowo jeszcze o głębi i symbolice zaszytej w scenariuszu autorstwa Roberta Eggersa i jego brata Maxa. Już poprzedni ich film, przewspaniała “Wiedźma”, była dziełem otwartym, interpretacyjnie przynajmniej dwuwarstwowym. “The Lighthouse” idzie znacznie dalej. Mamy tu mieszankę pogaństwa, marynarskiego folkloru, jungizmu, greckich mitów (w szczególności mitu o Prometeuszu) i Moby Dicka. Może nawet nietzcheańskiej koncepcji czasu, jako płaskiego okręgu. Po seansie mamy przekonanie, że to wszystko zostało solidnie przemyślane. Po prostu nie umiemy tego złożyć w całość. Dlatego wybieramy sobie jedną, najbliższą naszemu sercu interpretację, a potem niezłomnie bronimy jej w rozmowach towarzyskich. Więc… to na co czekacie. Czy “The Lighthouse” jest adaptacją prozy H.P. Lovecrafta?

Odpowiem słowami reżysera. “Nigdy nie chciałem, aby mój film – jakkolwiek bym twórczości Lovecrafta nie kochał – był czymś na zasadzie: no i Willem Dafoe jest częścią kultu Dagona, a Pattinson znajduje w jego kredensie kodeks z pieprzonymi morskimi runami. Nie. Znaki zapytania. I jeszcze raz: znaki zapytania”.

To znaczy, że jeżeli bardzo chcecie tam widzieć Cthulhu, to zobaczycie Cthulhu ;)

“The Lighthouse” to celebracja sztuki kinematograficznej, audiowizualna perełka, w której kryje się historia do trawienia na lata. Najlepszy horror tego roku, który udowadnia, że można straszyć ambitnie i z klasą. Po Kubrickowemu i Lynchowsko.

Czekam na Wasze opinie w komentarzach. I na argumenty za tym, że to tak naprawdę Lovecraft. I sprawdźcie inne moje filmowe recenzje i analizy, w szczególności tą poświęconą “Lśnieniu”.

Chcesz odwiedzić inne planety w Układzie?

Jeżeli lubisz ruchome obrazki, efekty CGI i charyzmatycznego prowadzącego.
Jeżeli doceniasz to co robię, chcesz mnie wesprzeć i mieć wpływ na B/S.
Jeżeli potrzebne Ci małe, regularne dawki wysokooktanowej inspiracji.
Jeżeli moja twarz Cię bawi, a wątpliwej jakości humor intryguje.
Jeżeli pasjonuje Cię mądre i nowoczesne zarządzanie i sektory kreatywne.
Jeżeli wiesz, że Twoja działalność powinna być bardziej bez schematu.