EL CAMINO. Ucieczka slalomem / Recenzja kontynuacji BREAKING BAD

piątek, 11 października 2019
Share

"El Camino" to bardziej epilog dla "Breaking Bad" niż samodzielny film o dalszych losach Jessego Pinkmana.

🎧 Tu znajdziesz wersje podcastowe

Spotify: https://spoti.fi/33x9vMv / Apple: https://apple.co/32nE1I9

Listen to “EL CAMINO. Ucieczka slalomem / Recenzja kontynuacji BREAKING BAD” on Spreaker.


📰 Wersja tekstowa

Postawię te pytania jako obsesyjny fan “Breaking Bad”. Ale odpowiem na nie dwojako. Czy “El Camino” było potrzebne? Nie. Czy dobrze, że powstało? Tak. A z perspektywy fana: zdecydowanie tak. 

A czy jest równie dobre jak ostatnie godziny “Breaking Bad”? Akurat na to odpowiem konkludując tę recenzję.

“Breaking Bad” zakończył się tak finalnie, tak definitywnie zamykając w sposób satysfakcjonujący wszystkie otwarte wątki, że trudno było mi dostrzec jakąkolwiek furtkę otwartą dla kontynuacji. Mam tu na myśli również opowieść Jessego Pinkmana, w której miało się wrażenie, że także wybrzmiał ostatni dźwięk.

Ale kiedy twórca – scenarzysta i reżyser – Vince Gilligan publicznie oznajmił, że po zabawach z przeszłością postaci pobocznych w “Better Call Saul” jest gotów na film o przyszłości Jessego, bo w jego głowie pojawiła się historia, którą warto opowiedzieć – uwierzyłem mu. Bo komu, jeśli nie jemu.

Teraz, kiedy już mi tę historię opowiedział pod postacią “El Camino”, mogę rozliczyć go za te słowa. I kilka przemyśleń nasuwa się samych.

Przede wszystkim, że jest to rasowe “Breaking Bad”. To nie lekki klimat “Better Call Saul”, ani eksperymentalny kierunek artystyczny w konwencji kina drogi, jak mógłby sugerować plakat i tytułowy samochód. To raczej epilog, dwugodzinny odcinek specjalny, czy jak kto woli – długa coda zamykająca serial jeszcze bardziej i skoncentrowana na najważniejszym bohaterze obok Waltera White’a.

Oglądając “El Camino” miałem kilkukrotnie wrażenie, że to taki koncentrat z “Breaking Bad”. Jest tu tempo i rytm, który dobrze znamy. Trochę humoru, dużo napięcia, masa zwrotów akcji. Do tego te niedorzeczne kąty umiejscowienia kamery oraz charakterystyczny montaż przypominający raczej wideoklip muzyczny, który możemy kojarzyć choćby z sesji gotowania mety przez bohaterów. Tutaj oczywiście wraca w innej konwencji, ale nie zdradzając za wiele – wyczekujcie sceny przeszukiwania mieszkania. To, jak Gilligan umiejscowił kamerę, czy w ogóle zaaranżował tę sekwencję jest kolejnym krokiem w stronę operatorskiego i reżyserskiego kunsztu, który sądziłem, że serial już dawno wymaksował.

Oczywiście, powraca wiele (głównie pomniejszych) postaci znanych z serii. Jest także szereg odniesień do przeszłości – jednych w formie smaczków, innych jako doprecyzowanie faktów. Retrospekcje najczęściej są paliwem dla fabuły, co dobrze świadczy o samym zamyśle, a główny cel Jessego niejako zmusza go do zamknięcia czy ponownego otwarcia pewnych spraw z przeszłości. Chcę przez to powiedzieć, że nic nie jest wymuszone, mimo, iż sprawia wrażenie epilogu dopisanego 6 lat po fakcie.

Zaskoczyły mnie fabularne zygzaki, czy też slalomy. Niby wiedziałem czego się spodziewać, a jednak dałem się wyprowadzić w pole. Mogło być prostolinijnie, a co chwila następuje coś bez schematu. Nie jest to novum w przypadku “Breaking Bad”, ale jeśli ma się tylko dwie godziny i niemal wszystkie sytuacje zostają rozwiązane w sposób zupełnie nieoczywisty, to można pomyśleć, że albo scenarzysta jest geniuszem (co jest prawdą), albo to ja jestem filmowym analfabetą (co również może być prawdą). To naprawdę przyjemne uczucie, biorąc pod uwagę jak przewidywalne stały się dziś filmy i seriale za sprawą zwiastunów: niby wiedzieć, że zgadło się co dalej nastąpi, aby po chwili stwierdzić, że dalsze zgadywanie nie ma sensu.

Aaron Paul jako Jesse Pinkman oczywiście kradnie film, tak jak niedawno Brad Pitt w “Ad Astra” i Joaquin Phoenix w “Jokerze”. Wprowadza swoją postać na nowy poziom, bo chociaż widzieliśmy skrawki złamanego Jessego Pinkmana po miesiącach w niewoli pod koniec “Breaking Bad”, to tutaj ukazuje się nam w całości. Widać po nim ślady zespołu stresu pourazowego i kompletną emocjonalną dysocjację. Jest jak dzikie zwierzę nastawione wyłącznie na cel, a na swoje przeszłe życie patrzy trochę jak na życie innej osoby. Tylko w kilku chwilach wychodzi z niego dawne “ja”, a jak olbrzymi jest to kontrast widać właśnie w retrospekcjach. Aaron Paul miał możliwość zagrać swoją postać w co najmniej trzech odmianach: beztroskiej, bezradnej i w końcu w sytuacji bez odwrotu. Brawa dla niego na stojąco, tym bardziej, że tym razem historię musiał udźwignąć bez swojego aktorskiego partnera, Bryana Cranstona czy choćby Jonathana Banksa, który grał Mike’a.

Tam, gdzie Paul może z kimś grać, dzieli ekran z drugim najlepszym aktorem tego filmu, czyli Jessem Plemonsem. Pamiętacie jeszcze psychopatycznego Todda? Już wtedy był niekonwencjonalnie zbudowaną postacią: psychopata zabijający dzieci i kobiety z zimną krwią, ale jakby z mentalnością i serdecznym podejściem szkolnego prymusa, który szuka w tobie przyjaciela, ale jakby co to wpakuje kulkę w głowę twoim najbliższym. Tutaj wypada jeszcze ciekawiej i jego interakcje z Jessem są chyba najlepszą stroną filmu jeżeli chodzi o rozwój postaci. Szkoda, że nie ma ich więcej.

Chciałem oryginalnie nazwać ten odcinek: “El Camino. Ucieczka od przemocy”. Coś jak Eastwoodowe “Unforgiven” w świecie “Breaking Bad”. I faktycznie, kilkukrotnie podczas seansu odczułem, że to właśnie chce przekazać nam Gilligan. Że Pinkman, po tak wyczerpującej drodze, jaką przebył, chcę za wszelką cenę uniknąć konfrontacji, nie pociągać za spust nawet wtedy, kiedy wydaje mu się, że nie ma innego wyjścia. Nie umiem odpowiedzieć, czy taki był rzeczywiście zamysł. Jestem w tej kwestii wewnętrznie rozdarty, ale nie sposób o tym mówić bez zdradzania fabuły, dlatego chętnie poznam Waszą opinię w komentarzach.

Mogę za to odpowiedzieć na pytanie, czy “El Camino” utrzymuje poziom “Breaking Bad”. Odpowiedź brzmi: nie, ale nie musi. 

Odniosłem wrażenie, że film jest zbyt silnie przywiązany do serialu, a za mało koncentruje się na tym, co czeka Jessego. Ostatecznie mówi w zasadzie to samo, co powiedział już w ostatnim odcinku serialu. Obecność znanych bohaterów i ponowne otwieranie wątków z przeszłości nie jest niczym złym, ale odebrało możliwość powiedzenia czegoś więcej. Jakby film nie do końca zdecydował, czy chce być tylko kropką na końcu zdania, czy przypisem, czy zupełnie nowym zdaniem.

Stąd żal, że “El Camino” nie jest… mini-serią. Gdyby było to 6 odcinków, trzy razy więcej czasu na domknięcie historii Jessego i zabranie widzów w zupełnie nowe rejony (geograficznie i fabularnie), byłoby ciekawiej. Można by rozwinąć motyw PTSD, ucieczki przed przemocą, nawet syndromu sztokholmskiego. To reznowowałoby silniej w widzu i nie byłoby po prostu “Breaking Bad: Dogrywka”.

Niemniej warto. Jako film: 7,5/11 w skali B/S. Dla fanów BB: 8,5/11.

 

Chcesz odwiedzić inne planety w Układzie?

Jeżeli lubisz ruchome obrazki, efekty CGI i charyzmatycznego prowadzącego.
Jeżeli doceniasz to co robię, chcesz mnie wesprzeć i mieć wpływ na B/S.
Jeżeli potrzebne Ci małe, regularne dawki wysokooktanowej inspiracji.
Jeżeli moja twarz Cię bawi, a wątpliwej jakości humor intryguje.
Jeżeli pasjonuje Cię mądre i nowoczesne zarządzanie i sektory kreatywne.
Jeżeli wiesz, że Twoja działalność powinna być bardziej bez schematu.